Skip to main content
BlogEkonomiaHistoriaPolityka

25 lat III RP – postkomunistyczna ewolucja

By 22 kwietnia 201421 września, 2020Brak komentarzy
Michał Tkaczyszyn Jedną z najbardziej charakterystycznych cech systemów politycznych w postsocjalistycznej Europie Środkowej i Wschodniej, w opozycji do ukształtowanych po drugiej wojnie światowej demokracji zachodnioeuropejskich, jest obecność w nich partii postkomunistycznych. Zdrowy rozsądek w 1989 roku kazał sądzić, że ugrupowanie, które zostało politycznie zamordowane wynikiem wyborów kontraktowych i powszechnie uznane przez społeczeństwo za niepotrzebny łącznik z czasami słusznie

minionymi, w niezmienionej zasadniczo formule nie ma moralnego prawa bytu, a w najgorszym przypadku zostanie na arenie parlamentarnej izolowane przed podmioty budujące całą swą olbrzymią legitymację społeczną właśnie na negowaniu tego, co związane z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą.  Specyfika porozumień okrągłostołowych – cała sieć powiązań polityczno-towarzyskich, propagandowo nazwanych historycznym pojednaniem dwóch zwaśnionych stron społeczeństwa, a których fundamentem, według profesora Antoniego Dudka, było przekonanie o konieczności utrzymania odgórnej kontroli nad procesem przemian i ograniczenie do minimum skali jego spontaniczności – pozwoliła na trwałe stworzyć podstawy pod ugruntowanie w nowo tworzonym systemie sukcesorki przewodniej partii PRL. Analiza przyczyn tego, że po 25 latach funkcjonowania III RP Leszek Miller, były członek Biura Politycznego KC PZPR, po raz wtóry już gotuje się do uczestnictwa we władzy wykonawczej, jest jednak dużo bardziej skomplikowana.
Po tym, gdy ta bardziej „uspołeczniona” część opozycji została zaproszona do Okrągłego Stołu, niemal nikt ze środowiska Tadeusza Mazowieckiego nie oponował przeciw cichemu przyzwoleniu na usadowienie powstałej Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej w nowej rzeczywistości politycznej. W myśl wyartykułowanego przez samego Mazowieckiego „pacta sunt servanda”, które stworzyło podstawy do historycznego porozumienia z 1989 roku, nie było w pierwszym „niekomunistycznym” rządzie (z Florianem Siwickim i Czesławem Kiszczakiem w składzie) polityków, którzy podjęliby działania zmierzające do usunięcia z życia publicznego ludzi związanych z PRL-owskim aparatem władzy. Niedługo mieli oni stanowić o sile dominującego w polskim systemie partyjnym ugrupowania. Nawiązując do zdecydowanie lepiej kojarzącej się wyborcom zachodniej socjaldemokracji, postkomunistyczna elita poczyniła odpowiednie kroki wizerunkowe, zmieniając samą nazwę partii, podejmując działania zmierzające do przyjęcia jej do Międzynarodówki Socjalistycznej i kreując nowych, nie kojarzących się z wątpliwą przeszłością liderów. Pierwszym Przewodniczącym Rady Naczelnej Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej wybrano względnie mało „twardogłowego” Aleksandra Kwaśniewskiego. Sukces SdRP ułatwiła także niezdolność do zorganizowania się lewicy niekomunistycznej. W odróżnieniu chociażby od czeskiej socjaldemokracji, żadne z lewicowych ugrupowań, jak trudne nie byłoby dziś umiejscawianie partii na historycznym biegunie „lewica-prawica”, nie było w stanie zagrozić Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Ciężko uwzględnić tu Ruch Palikota, który co prawda spektakularnie wyprzedził SLD w wyborach parlamentarnych w 2011 roku, ogłaszając swoją hegemonię i wyłączność wśród środowisk lewicowych, ale z jednej strony jego elektorat trudno było określić jako homogeniczną, świadomą swoich sympatii politycznych grupę. Z drugiej, w świetle wyników dzisiejszych sondaży, ciężko dziś orzec z pewnością, żeby parlamentarna egzystencja tego ugrupowania była trwała.
Odpowiednie zasoby kadrowe, organizacyjne oraz potencjał do przefarbowania na europejską, progresywną światopoglądowo i walczącą ze wszystkimi prawicowymi „ekstremistami” lewicę, nie pozwoliłyby Sojuszowi funkcjonować tak efektywnie w przestrzeni publicznej bez odpowiednich środków finansowych. W pierwszej kolejności, w obliczu nieuchronnego upadku Systemu, ulatniający się kapitał polityczny został przekonwertowany na zasoby ekonomiczne, co potocznie w publicystyce, niekoniecznie lewicowej, nazywane jest uwłaszczeniem nomenklatury. Bezpośrednim zastrzykiem gotówki, skrojonym na miarę dzisiejszej bratniej pomocy, okazała się moskiewska pożyczka, której – jak powszechnie wiadomo – „nie było” oraz ostentacyjne i bezprawne przejęcie majątku PZPR. Mimo utyskiwań Trybunału Konstytucyjnego, Skarbowi Państwa zwrócono jedynie około 20% kwoty, która w najtrudniejszym dla środowiska postkomunistycznego okresie pozwoliła mu funkcjonować w kształtującym się systemie politycznym.
W pierwszych, w pełni rywalizacyjnych wyborach SLD uzyskał 12 % i z drugim wynikiem ustąpił jedynie wyjątkowo skonsolidowanej Unii Demokratycznej. Ten dobry rezultat, współwystępując z niesłychaną fragmentaryzacją Sejmu, postępującym rozłamem obozu solidarnościowego i obarczeniem tego środowiska odpowiedzialnością za wszystkie koszty, jakie ponieść musiało społeczeństwo wskutek szokowej terapii Balcerowicza, był jedynie preludium do objęcia władzy przez postkomunistów po zaledwie dwóch latach.  Początki wspólnej egzystencji innych partii z SdRP charakteryzowały się próbami izolowania tego ugrupowania na arenie parlamentarnej. Mimo dużego potencjału koalicyjnego nikt w Sejmie pierwszej kadencji nie traktował poważnie perspektywy współrządzenia z postkomunistami. Wśród elit, które nadawały ton porozumieniom okrągłostołowym nie mogło być jednak chęci podjęcia skutecznych działań dekomunizacyjnych. Z czasem zwolenników słynnej uchwały lustracyjnej, której skutkiem okazało się obalenie rządu Olszewskiego, w debacie publicznej napędzanej przez zaprzyjaźnione media zaczęto nazywać kimś w rodzaju chorych z nienawiści szantażystów, którzy destabilizują kraj, zaprzańców nie mogących się pogodzić z tym, że porozumienie sprzed trzech lat miało tak wielkie, historyczne znaczenie, że jego podstaw nie należy kwestionować.
Po wygranych w 1993 roku wyborach, wspólnie z osiągającymi najlepszy wynik w historii III RP Polskim Stronnictwem Ludowym, SLD stworzył niespotykanie stabilną większość parlamentarną. Głosy takie, jak ten Leszka Moczulskiego, który swego czasu barwnie rozszyfrował skrót PZPR (płatni zdrajcy, pachołki Rosji), stały się w Sejmie drugiej kadencji niechcianym folklorem. Początkowo ich  rządy zdeterminowane były trudną kohabitacją równoznaczną z przepychankami z mocno konstytucyjnie usadowionym na prezydenckim fotelu i awanturniczym z natury Lechem Wałęsą. Wygrane przez Aleksandra Kwaśniewskiego wybory w 1995 roku pozwoliły jednak lewicy, z przerwą na krótki i defensywny okres rządów AWS, przez kolejną dekadę regularnie umacniać swoje wpływy w strukturach administracji rządowej, służbach specjalnych i spółkach skarbu państwa.  Obawy dużej części społeczeństwa związane z domniemaną chęcią podjęcia działań rekomunizacyjnych nie potwierdziły się. Sojusz Lewicy Demokratycznej czując, że wiatr historii wieje tym razem w odwrotnym kierunku, wyznaczył prozachodni kurs polskiej polityki zagranicznej i przybliżył nasz kraj ku członkostwu w NATO i Unii Europejskiej. Lata ich pierwszych rządów przypadły także na pojawiające się, widoczne w kieszeni zwykłych obywateli wskaźniki wzrostu gospodarczego. W tym czasie nie obyło się jednak bez skandali związanych ze środowiskiem elit postkomunistycznych. Pianie z zachwytu nad wielkim zwycięstwem armii radzieckiej nad hitlerowskimi Niemcami w rocznicę zwycięstwa bitwy pod Stalingradem i propagowanie tez o wyzwoleniu Polski w 1944 roku bez wojska sowieckie – „sojuszników naszych sojuszników” – w ustach premiera Józefa Oleksego można było jeszcze uznać za pozostałości po ideologicznej, marksistowskiej papce, jaką raczono wszystkich towarzyszy przeznaczonych do rządzenia zaprzyjaźnionymi ludami pracującymi. Oskarżenie go o szpiegostwo na rzecz rosyjskiego wywiadu nie przysparzały nam już jednak wiarygodności w środowisku międzynarodowym.
W 2001 roku SLD, miażdżąc rywali, wygrał wybory parlamentarne z wynikiem 41% i 216 mandatów. Tylko dzięki instrumentalnej zmianie ordynacji wyborczej przez odchodzące w polityczny niebyt AWS Sojusz nie uzyskał w Sejmie samodzielnej większości i po raz kolejny musiał współrządzić z ludowcami, którzy tym razem okazali się jednak przystawką dla hegemonicznych, kanclerskich zapędów Leszka Millera. Lata rządów po powrocie do władzy charakteryzowały się niczym nieskrępowanym umacnianiem wpływów w państwie przez obdarowywanie stanowiskami ludzi o komunistycznej proweniencji. Walka o wpływy między Pałacem Prezydenckim, a Kancelarią Prezesa Rady Ministrów zasadniczo neutralizowała intencje obu „szorstko” zaprzyjaźnionych stron, ale gdy już szło o słuszne sprawy, potrafiły się połączyć – chociażby, gdy w 2002 roku rządząca większość wespół z Aleksandrem Kwaśniewskim wspólnie podjęła antylustracyjną krucjatę, która spod rygorów lustracji wyjęła agentów pracujących na rzecz komunistycznego wywiadu i kontrwywiadu, humorystycznie przy okazji definiując sam fakt współpracy. Sejm IV kadencji uchwalił dodatkowo niemal tysiąc ustaw, nieporównywalnie więcej aniżeli poprzednie. Jeśli za dobrą monetę przyjmiemy słowa Tacyta, który mawiał, że zepsute państwo mnoży ustawy, ciężko nie ustosunkować się krytycznie do okresu rządów Leszka Millera. Tym bardziej, gdy spojrzymy wstrząsające w tamtym czasie opinię publiczną liczne skandale. Afery: Rywina, starachowicka, Orlenu oraz sprawa Panów Dochnala i Pęczaka uświadomiły Polakom, z czym wiąże się w ich kraju piastowanie władzy, a w pamięci społeczeństwa utkwiły działania komisji śledczych i dywagację na temat „grupy trzymającej władzę”. Zaufanie do niemal wszystkich instytucji życia publicznego – partii politycznych, parlamentarzystów, rządu – spadało wtedy w zastraszającym tempie i było zdecydowanie najniższe w całej postsowieckiej Europie. We wrześniu 2005 roku frekwencja w wyborach parlamentarnych wyniosła 40%. Był to najgorszy wynik w historii  tych wyborów po 1989 roku i sygnał fasadowości naszej demokracji. Swój wizerunek pod koniec drugiej kadencji poplamił nawet teflonowy do tej pory Aleksander Kwaśniewski. Na nic zdało się sfinalizowanie przez postkomunistyczne środowisko działań zmierzających do akcesji Polski do Unii Europejskiej. Po technicznych staraniach rządu Marka Belki władzę w kraju na parę ładnych lat mieli przejąć politycy z szeroko jeszcze wtedy rozumianej prawicy. Leszek Miller odsunął się na drugi plan. Próby nadania Sojuszowi nowej, młodszej twarzy związane z coraz mniejszymi możliwościami mobilizowania elektoratu poprzez akcentowanie starych, historycznych podziałów, nie powiodły się. Ani Wojciech Olejniczak, ani Grzegorz Napieralski nie potrafili zareagować na tworzący się duopol PO-PiS. Po fatalnym wyniku w wyborach parlamentarnych w 2011 roku misję odbudowania dawnej potęgi skłóconej postkomunistycznej lewicy znowu powierzono Millerowi i po dwóch latach trzeba przyznać, że konsolidacja tych środowisk na pewno mu się udała. Twardy elektorat w postaci byłych towarzyszy partyjnych, esbeków i tych starszych antyklerykałów, co jakiś czas raczony sentymentalnymi bodźcami, znów czuje, że o ich interesy zadbać może jedynie właśnie tak zorientowany Sojusz. Od czasu, gdy o najuboższych dość skutecznie zabiegać zaczęło PiS, taktyka Millera oparta na restytucji starych ideałów w postaci pomysłów uhonorowania Orderami Orła Białego generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka czy ciągłym przypominaniu wielkości Edwarda Gierka, wydaje się być relatywnie skuteczna.
Po początkowym, najgorszym dla całego środowiska postkomunistycznego okresie parlamentarnej izolacji na początku lat 90-tych przyszła pora na konsumowanie tego, co w Magdalence udało się zachować. Następnie duża część omawianego okresu upłynęła pod znakiem hegemonii SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego. W latach 2005-2007, gdy do władzy doszła grupa ludzi, która chciała dystrybuować szacunek według innego klucza aniżeli ustalony w 1989 roku, na bok odeszły historyczne podziały, ustępując przede wszystkim mobilizacji utrzymania status quo. Dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej wydaje się spełniać tę samą rolę co przed dekadą. Potencjał Platformy Obywatelskiej w świetle ostatnich wydarzeń na Krymie wydaje się wciąż być na tyle wysoki, by zapewnić jej zdystansowanie PiS-u. Rozmiar sukcesu z ostatnich dwóch elekcji ciężko będzie jednak powtórzyć. Ratunkiem dla Donalda Tuska może okazać się kilkunastoprocentowy wynik Sojuszu. Czy Millera, który już miał w rękach tak wielką władzę, usatysfakcjonuje teka wicepremiera?
Michał Tkaczyszyn
Fundacja Sapere Aude